Archiwum dla Czerwiec, 2013

Alkohol, okultyzm, depresja. Spowiedź, modlitwa i szczęście. Z Aleksandrem Kłakiem, srebrnym medalistą z Barcelony, o powrocie do Boga.

klakStefan Sękowski: Otwieram skrzynkę mejlową i widzę wiadomość ze świadectwem podpisanym „Aleksander Kłak”. Przypomniały mi się emocje, kiedy wraz z polską reprezentacją piłkarską zdobył Pan srebrny medal na olimpiadzie w Barcelonie…

Aleksander Kłak: To było 21 lat temu. Dostałem od Boga piękną karierę. Grałem w kadrach juniorskich, jeździłem po całym świecie. Byłem bardzo szczęśliwy. Srebro w Barcelonie to był wspaniały moment, okupiony wyrzeczeniami, ciężką pracą.

Dlaczego chciał się Pan z nami podzielić swoimi doświadczeniami?

Ja tego naprawdę nie chciałem! Bóg pokazał mi swoją moc nie dlatego, żebym milczał. Myślę nawet, że milczenie w moim przypadku byłoby grzechem. Niedawno przeczytałem w „Gościu Niedzielnym” prośbę o przysyłanie świadectw. I w uroczystość Zesłania Ducha Świętego przyszła mi myśl, że muszę to zrobić właśnie teraz. Ale nie było to łatwe.

Nie pisze Pan nic o swojej karierze, a to z nią się Pana najbardziej kojarzy.

Dziś niewiele o niej myślę. Skończyłem już karierę, jestem kierowcą autobusu w Antwerpii. Jeszcze rok temu trenowałem bramkarzy w klubie Royal Antwerp, ale przestałem, bo nie było na nic więcej czasu. Miałem piękną karierę, zwłaszcza srebro w Barcelonie. Niestety, wcześniej pojawiło się pomówienie o coś, czego nie zrobiłem, o stosowanie dopingu. Czułem się wówczas bardzo źle. No i po sukcesie w Barcelonie uderzyła mi woda sodowa do głowy i poszedłem w innym kierunku.

To znaczy?

Większe pieniądze, zaszczyty, wywiady, pierwsza, druga, trzecia impreza, grzeszne życie… W świecie profesjonalnego sportu trudno znaleźć Boga. Modlę się o to, żeby było inaczej, ale to jest trudne. Człowiek siedzi w grupie, z której ciężko się wyrwać. Wielu sportowców pije, a gdy ktoś próbuje żyć inaczej, inni go wyśmiewają i wciągają w to. Sport jest ciężki, tam trzeba być egoistą, dążyć do zaspokojenia własnych potrzeb. Czułem się niezniszczalny, to na pewno nie pochodziło od Boga. Nie leczyłem kontuzji – bardzo dużo ryzykowałem, nie szanowałem zdrowia. Szedłem na trening, mecz, mimo że nie było ze mną dobrze.

Kontuzje później odbiły się na Pana karierze.

One ją zrujnowały. Transfery nie dochodziły do skutku, traciłem formę, bo przecież gdy doznawałem kontuzji, wypadałem z rytmu. Bandażowałem kolana, stosowałem środki przeciwbólowe, byle tylko grać i nie wypaść ze składu, bo to oznacza koniec. Gdy w drugiej połowie lat 90. w Belgii podczas meczu złamałem nadgarstek, lekarze wysyłali mnie już na emeryturę. Doktor powiedział, że nie ma już żadnych szans, trzeba wyciąć pół nadgarstka, co oznacza koniec kariery. Po operacji musiałem czekać kilka miesięcy na efekty i wtedy zaproponowano mi „pomoc” w postaci rozwiązań niekonwencjonalnych: hipnozy, bioenergoterapii, przykładania rąk. Nauczyłem się autohipnozy…

Pomogło?

Najdziwniejsze jest to, że to bardzo pomaga! Ale tylko na chwilę. Wróciłem do grania. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, jakie to może mieć długofalowe skutki, że to wchodzenie w okultyzm. Ludzie się śmieją z księży, którzy przed tym ostrzegają, ale to było otwieranie się na szatana, nawet jeśli nieświadome. To nie musi działać od razu. Następstwem były depresja, hipochondria, nerwica lękowa i hiperwentylacja. Moje dolegliwości objawiły się mocno podczas wakacji w 2012 roku. Miałem światłowstręt i męty w lewym oku. Myślałem, że to od słońca, bo byliśmy przecież w Hiszpanii. Ale pojawiło się mnóstwo innych niewytłumaczalnych objawów i brak chęci do życia. Myślałem, że umieram na raka albo jakąś inną ciężką chorobę. Kiedy po kolejnych badaniach lekarz stwierdził, że jestem zdrowy, nie wierzyłem. Dzwoniłem do nowych i umawiałem się na kolejne badania. Wydałem mnóstwo pieniędzy na wizyty u lekarzy i różnych terapeutów. Jedyne, co słyszałem z ich ust, to: „musisz się uspokoić”.

To pewnie nie było łatwe…

Gdy nadchodziło Boże Narodzenie 2012 roku, czułem się jak wrak. Nie pojechałem na święta do rodziny w Polsce, żeby nie psuć atmosfery. 25 grudnia w Boże Narodzenie wypiłem półtora litra wódki sam. Już wcześniej miałem problem z alkoholem. Nauczyłem się pić jeszcze jako młody chłopak, kariera sportowa tylko to pogłębiła. Podczas wakacji, o których mówiłem, pijany i wściekły jak pies rozpętałem awanturę z pijanymi Anglikami, co o mały włos nie zakończyło się bójką. Byłem na dnie, ale nie potrafiłem tak dłużej. Pomyślałem o Bogu. Wcześniej chodziłem do kościoła, ale traktowałem to jako obowiązek – dla świętego spokoju. Był też czas, kiedy chodziłem rzadziej. Tłumaczyłem się tym, że godziny mi nie pasują albo że miałem wyjazdy na mecze. W drugi dzień świąt poszedłem do polskiego kościoła, w którym Mszę odprawiają polscy bracia kapucyni. Postanowiłem, że pójdę do spowiedzi, pierwszy raz od 10 lat. W Belgii, Holandii, Niemczech, gdzie mieszkam od kilkunastu lat, spowiedzi indywidualnej właściwie się nie praktykuje, tylko powszechną. Przez brak spowiedzi straciłem rozeznanie grzechu. Nie jestem teologiem, nie wytłumaczę, dlaczego tak jest, ale wiem, że jej brak jest bardzo niebezpieczny.

Jak przebiegła ta pierwsza po tylu latach?

Pierwsza z trzech spowiedzi generalnych, aż tyle ich potrzebowałem, odbyła się 31 grudnia 2012 rano u kapucynów. Poprzedzona była długą rozmową z br. Rafałem, który mnie poprowadził w tym trudnym czasie. Po spowiedzi przyszedłem do domu, a ponieważ musiałem jeszcze iść wieczorem do pracy, odmówiłem pokutę i położyłem się spać. Zasnąć nie mogłem, przewracałem się z boku na bok, aż w końcu poczułem silną drgawkę, po której nastąpiła błoga ulga.

I…?

I nic! Wszystkie bóle i dolegliwości ustąpiły! Wiedziałem, że coś się stało, ale tego nie rozumiałem. Nie wiem czego, ale ogromnie się bałem. Nie miałem już dolegliwości cielesnych, ale najgorsze dopiero było przede mną. Następne kilka dni było piekłem, jakiego dotąd nie znałem. Rozpacz, lament, obsesyjne myśli, strach przed potępieniem. Mało spałem i jedyne, o co Boga prosiłem, to to, żebym mógł zobaczyć światełko nadziei w tym ciemnym, niekończącym się tunelu, w jakim byłem. I zobaczyłem je. Na początku było jeszcze słabe i krótkie, ale z każdym następnym dniem było coraz lepiej.

z13032430Q,Olimpijska-reprezentacja-Polski-w-1992-roku-w-Barc

Reprezentacja Polski w piłce nożnej podczas Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie 1992. Lepszy okazał się tylko gospodarz.

Co pomogło?

Właśnie odbywały się w Antwerpii rekolekcje Odnowy w Duchu Świętym, prowadzone przez redemptorystę o. Pawła. Właściwe lekarstwo we właściwym czasie. Od tego czasu zacząłem się modlić. Ale nie z zegarkiem w ręku, modlę się często i długo. Nie piję, nie palę, nie dlatego, że sobie to obiecałem, ale ponieważ mnie do tego już, o dziwo, nie ciągnie. 25 lat nie potrafiłem sobie odmówić, a teraz nagle koniec. Chodzę do kościoła w dni powszednie i święta, na rekolekcje, adoracje i Drogę Krzyżową. Modlę się wszędzie, w autobusie, na ulicy, w domu, na basenie. Jak tylko ktoś zajdzie mi za skórę, od razu się za niego modlę. Dzielę się z ubogimi, jak tylko mogę. Słuchanie piosenek religijnych i czytanie Pisma Świętego to rozkosz dla mojej duszy. Czuję, co to miłość, mam znowu nadzieję i jestem szczęśliwy.

Inaczej Pan żyje?

Inaczej patrzę na świat: wszystkich obwiniałem o problemy, tylko nie siebie. Najbardziej cierpiała na tym moja rodzina. Denerwowało mnie bardzo wiele rzeczy, gdy stałem w korku, podskakiwałem, krzyczałem. Teraz tylko się uśmiecham. Gniew przynosiłem do domu, bywałem agresywny, wulgarny. Teraz rozmawiamy ze sobą, śmiejemy się. Staram się wynagradzać ludziom, których skrzywdziłem. Jestem innym człowiekiem. Pogodny, znów towarzyski, nawet lepiej wyglądam, wyszczuplałem. Koledzy się pytają: jak to się stało? Odpowiadam: modlę się.

Jak to przyjmują?

Bardzo pozytywnie. Ostatnio odwiedzałem znajomych w Holandii. Zauważyli moją przemianę, pytają, skąd ona, więc opowiedziałem im o modlitwie. I przed obiadem spytali mnie, czy chciałbym się pomodlić. A byli to ludzie dalecy od Kościoła. Bóg nie pozwoli, by mnie ktoś na początku drogi wyśmiewał. Jednocześnie nie staję na podium, nie głoszę. Mówienie na ludzi nie działa, na pewno nie tak, jak świadectwo życia. Ono działa. Chcę podkreślić: warunkiem tego wszystkiego jest pozostawanie w stanie łaski uświęcającej, tu modlitwa od czasu do czasu nie wystarczy.

Jak się Pan modli?

Na początku proszę Ducha Świętego o prowadzenie, później jest modlitwa uwielbienia, następnie proszę. Tych próśb jest często bardzo dużo. (śmiech) Na samym końcu jest moment ciszy, przedtem proszę: Boże, mów do mnie. Czasami jest to po prostu chwila ciszy, nie wiem, może Bogu się gdzieś spieszy (śmiech), ale często słyszę ciekawe rzeczy. Wiem, że to pochodzi z góry. Są też inne modlitwy, np. różańcowa. Były na początku takie momenty, że po piątej nieprzespanej nocy pomyślałem: zamkną mnie w wariatkowie, jeszcze jedna noc i sięgnę po prochy. Sięgnąłem po różaniec, zacząłem się modlić i zasnąłem z różańcem w ręku.

Nie obawia się Pan, że w pewnym momencie euforia opadnie?

Tak mi mówili bliscy na początku. Ale  euforia przeradza się w pewność, Duch Święty w niej popycha mnie do działania. Po tym, jak komuś długo opowiadam o Bogu, na drugi dzień czuję dziwny dołek. Pytałem się Boga – o co chodzi, powiedziałem coś nie tak? A Bóg mi odpowiada: człowieku, nie rozumiesz? Przecież ty wkładasz szatanowi kij w oko. On będzie cię jeszcze nękał, ale Ty się nie bój. Niedawno w „Gościu Niedzielnym” s. Bogna Młynarz powiedziała: „Naprawdę nie wiedziałam (…), że modlitwa o Ducha to coś… ryzykownego. Modliłam się z pobożności. Dziś wiem, że do modlitwy do Ducha Świętego powinna być dodana instrukcja obsługi, a w niej ostrzeżenie: »skutki nieprzewidywalne!«”. Ja to przeżyłem, ja wiem, co siostra mówi. Na początku bałem się tej euforii, zastanawiałem się: o co chodzi? Był dzień, kiedy mogłem prorokować, nie jakieś wielkie wydarzenia, katastrofy, czy coś takiego. Ale wiedziałem, że coś małego się stanie, że kogoś spotkam albo ktoś coś powie. Bóg w ten sposób pokazuje, jaki jest mocny. Do tego trzeba przyjąć Ducha Świętego. Jezus jest moim przyjacielem.

http://gosc.pl/doc/1572342.Przywrocony-wzrok

 

Aleksander Sołżenicyn

Posted: 27 czerwca 2013 in Pisarze
Tagi:

Aleksander Sołżenicyn, pisarz, nagroda Nobla w 1970r. Brał udział w drugiej wojnie światowej. Następnie aresztowany w 1945 przez NKWD za nieprzychylne opinie o ZSRR i Stalinie. Spędził 8 lat w obozach pracy. Okres spędzony tam opisał w jednym ze swoich największych dzieł: „Archipelag Gułag”.

JJ

Aleksander Sołżenicyn był zdeklarowanym ateistą, nawet po aresztowaniu i bezsensownym oskarżeniu. Dopiero ciężka choroba nowotworowa zmusiła go w 1953 roku do zadumy nad losem człowieka. Doszedł do wniosku, że granica oddzielająca dobro od zła nie przechodzi między państwami, klasami ani partiami politycznymi, ale we wnętrzu każdego człowieka i przez wszystkie ludzkie serca. Przypominają się słowa Dymitra Karamazowa z powieści Fiodora Dostojewskiego „Bracia Karamazow”:

 „Tu diabeł z Bogiem się zmaga, a polem bitwy jest serce człowiecze”

Człowiek jest więc zawsze simul justus et peccator:

„Pomiędzy zbójców wpadłem zamysłami moimi.

Teraz cały jestem przez nie poraniony i pokryty bliznami,

ale Ty sam, Chryste Zbawco, przyjdź i ulecz mnie”

Dla Sołżenicyna było to odkrycie równoznaczne z nawróceniem i powrotem do prawosławia. Kiedy nastąpiła remisja nowotworu z rozległymi przerzutami, uznał to za realizację Bożego zamysłu.

archipelag_gulagSołżenicyn jest najbardziej znany z napisania książki „Archipelag Gułag”. W swoim 3-tomowym dziele Sołżenicyn postawił sobie zadanie udokumentowania ludobójstwa w Związku Radzieckim, ludobójstwa, które ze względu na swą skalę przewyższało ofiary nazizmu. Sołżenicyn po napisaniu książki przesłał potajemnie mikrofilm manuskryptu do Paryża, ale zwlekał z jego publikacją. Dopiero gdy w 1973 KGB próbowało przechwycić książkę zdecydował się na wydanie pierwszego tomu. Doprowadziło to do aresztowania pisarza i jego wydalenia ze Związku Radzieckiego.

W 1970 otrzymał Nagrodę Nobla za „siłę moralną, zaczerpniętą z tradycji wielkiej literatury rosyjskiej”. Władze ZSRR uznały to za „akt wrogi politycznie wobec państwa radzieckiego”. Nagrodę przyjął, ale jej nie odebrał, bo bał się, że nie zostanie z powrotem wpuszczony do kraju (emigrację wykluczał jako akt zdrady narodowej).

Sołżenicyn był znany z dość częstej krytyki Kościoła Katolickiego. Pomimo tego pewnego dnia spotkał się z ówczesnym Papieżem Janem Pawłem II:

„16 października 1993 roku, w piętnastą rocznicę pontyfikatu, jedyną osobą przyjętą przez Jana Pawła II za Spiżową Bramą był Sołżenicyn. Okazało się, że Jan Paweł II pamiętał iż podobnej audiencji u Leona XIII nie uzyskał przed ponad stu laty Władimir Sołowiow. Papież z Polski już wcześniej czytał teksty Andrieja Sacharowa i Aleksandra Sołżenicyna. Ten ostatni od lat występował przeciwko wywodzącej się z ateistycznego pnia Oświecenia ideologii, która – zaprzeczając istnieniu Boga i wszelkiej transcendencji – traktowała jednocześnie człowieka jedynie jako działa w procesie społecznym” (Grzegorz Przebinda, „Między Rosją a Rzymem”).

Poniżej znana wypowiedz pisarza odnośnie konsekwencji zapominania o Bogu:

„Ponad pół wieku temu, gdy byłem jeszcze dzieckiem, przypominam sobie jak słyszałem wielu starszych ludzi dających następujące wytłumaczenie wielkich nieszczęść, które spadły na Rosję: ‚Ludzie zapomnieli Boga; dlatego wszystko to się stało’. Od tamtego czasu spędziłem blisko 50 lat pracując nad historią naszej rewolucji; w trakcie tego czasu przeczytałem setki książek, zgromadziłem setki osobistych świadectw i już wniosłem swój własny wkład ośmiu tomów w dzieło usuwania gruzów pozostawionych przez ten wstrząs. Lecz gdyby poproszono mnie dzisiaj o możliwie zwięzłe sformułowanie głównej przyczyny tej rujnującej rewolucji, która pochłonęła jakieś 60 milionów naszych rodaków, nie byłbym w stanie przedstawić tego bardziej precyzyjnie jak tylko powtarzając: Ludzie zapomnieli Boga; dlatego wszystko to się stało.”

Sołżenicyn był – na sposób prawosławny – piewcą władzy Ludu (demokracji), która nie wyklucza Boga.

http://liturgia.cerkiew.pl/texty.php?id_n=145&id=113

Karl Stern…

Posted: 26 czerwca 2013 in Naukowcy

Karl Stern – wybitny psychiatra, niemieckiego pochodzenia Żyd, który po latach duchowych poszukiwań przyjął chrześcijaństwo. Urodził się na przełomie XIX i XX wieku w Bawarii. W latach nauki w szkole średniej mieszkał u ortodoksyjnej rodziny monachijskich Żydów, jednak już wtedy zachwycił się poglądami Marksa. Podczas studiów medycznych nadal praktykował judaizm, ale po śmierci matki odwrócił się od religii.

Wówczas poznał piękną Liselotte – swoją przyszła żonę. Zakochany pozostawał jednakże nie tylko pod jej urokiem, ale również jej służącej, która była katoliczką. Klimat wokół jej skromnej osoby był urzekający.

Gdy Stern jako młody psychiatra znalazł zatrudnienie w pierwszym na świecie instytucie psychiatrii w Monachium, szybko zorientował się, że wybitni ludzie nauki wyznawali tam biologiczny rasizm i antysemityzm. Nie godził się z eksterminacją psychicznie chorych, zarządzoną przez Hitlera.

W 1933 roku na ulicy natknął się na plakat informujący o wykładach na temat relacji judaizmu i chrześcijaństwa, które wygłaszać miał kard. Faulhaber. Był to początek nawrócenia Sterna. Odkrywał on Jezusa, coraz bardziej przekonywał się, że był On zapowiadanym przez Stary Testament Mesjaszem. Nie przerwał tego nawet wyjazd do Londynu, gdzie Karl chronił się przed nazizmem. Poślubił tam też swoją ukochaną, która choć wychowana jako luteranka, gdyby miała wybierać zostałaby katoliczką. Jak się później okazało żona Sterna stała się członkiem Kościoła Katolickiego.

W 1939 roku razem z żoną wyemigrował do Kanady, gdzie czytał Augustyna, Pascala i Newmana.
W Montrealu poznał Maritaina, a ten przyprowadził go do ojca Ethelberta, franiciszkanina.

21 grudnia 1943 r., w wigilię święta św. Tomasza Apostoła, został ochrzczony i przyjęty na łono Kościoła katolickiego przez o. Ethelberta. Nigdy nie zapomnę tego poranka – wspomina Stern – gdy przyjąłem moją pierwszą Komunię św. Kiedy wszedłem do kościoła Franciszkanów w Montrealu, na zewnątrz panowały jeszcze ciemności. Wewnątrz gromadził się tłum, jaki można zobaczyć w każdym katolickim kościele w centrum miasta (…). Życie nas wszystkich – mojej żony, moich przyjaciół Alberta i Victorina, i moje – zlało się razem; zlało się także z życiem otaczających nas nieznajomych.

Po chrzcie pisał o Chrystusie: Nie mogło być żadnej wątpliwości: biegliśmy do Niego albo uciekaliśmy przed Nim, ale przez cały czas On był w centrum wszystkiego.

http://anamaria61.blogspot.com/2013/04/karl-stern.html

Więcej informacji odnośnie życia i nawrócenia Karla Sterna pod poniższymi linkami:

http://www.milujciesie.org.pl/nr/temat_numeru/slup_ognia.html
http://www.milujciesie.org.pl/nr/najwieksze_nawrocenia_xx_wieku/slup_ognia_cz_2.html

Michael Redd był jednym z najlepszych koszykarzy NBA, kiedy był w swojej najwyższej formie. W ciągu zaledwie trzech lat przeszedł drogę od bycia wybranym dopiero w drugiej rundzie draftu (2000) do gwiazdy ligi. Wraz ze wzrostem rozpoznawalności przyszły jednak także wyzwania dla tego wówczas zaledwie 20-letniego syna pastora.

usab_michael_redd

„Pamiętasz jak Szatan kusił Jezusa i pokazał Jemu wszystkie królestwa mówiąc, „Mógłbyś mieć to wszystko.” Tak samo było ze mną. Jestem pewny, że wielu 20-latków nie jest wystarczająco dojrzałych, aby w tak młodym wieku poradzić sobie samemu z nieoczekiwaną sławą, pieniędzmi czy pokusami. Trzeba staczać wówczas wielką walkę.”

Michael dorastał w kościele, lecz pomimo to miał jeszcze wiele do nauki.

„Dopiero po dołączeniu do Milwaukee Bucks (klub Michaela), zacząłem nawiązywać prawdziwą relację z Jezusem Chrystusem. Myślałem sobie wcześniej, że skoro jestem synem pastora i bardzo wierzącej matki to nic mi nie stoi na przeszkodzie w osiągnięciu zbawienia.”

„Przez fakt bycia synem duchownego, będącego bardzo znanym w mieście wiedziałem, że wszystko, co robię nie uchodzi uwadze ludzi. Byłem pod mikroskopem. Kiedy już jednak poszedłem do colleag’u, mogłem odetchnąć i krzyknąć: Woooah!”

Po trzech latach szkoły Michael został wybrany w drafcie do ligi NBA.

„W wyborach do ligi NBA zostałem wybrany dopiero w drugiej rundzie, z dalekim numerem (43). Mój ojciec powiedział mi wówczas, ‚Synu, nie chodzi o pozycję, lecz o pozycję‚. Odpowiedziałem, ‚Tato, nie mam ochoty tego słuchać. Jestem zły. Zostałem wybrany z bardzo dalekim numerem w dodatku w drugiej rundzie. Nie mów mi teraz o kwestiach duchowych. Jestem wściekły.’ Po pewnym czasie zrozumiałem jednak co ojciec miał na myśli. Mówił, ze nie liczy się pozycja, numer z jakim zostałem wybrany, lecz miejsce jakie Bóg miał dla mnie w tamtym czasie. Nie dostrzegałem tego. Powiedziałem, ‚Ray Allen jest tutaj. Glen Robinson również, podobnie jak Sam Cassell. Jakim cudem uda mi się zagrać choć przez chwilę?”

Na początku Michael rzeczywiście po prostu nie grał. Był sfrustrowany swoim zawodowym życiem, co przekładało się negatywnie na jego życie prywatne.

„Kiedy przybyłem do Milwaukee, był to pierwszy raz, kiedy byłem naprawdę odizolowany od rodziców. Było to dla mnie wyzwanie. Robiłem rzeczy, które chciałbym, aby nigdy się nie wydarzyły. Znalazłem się w świecie, który prawie mnie zniszczył. To było życie bez żadnego celu z nieczystością i alkoholem na czele. Spędzałem mnóstwo czasu w klubach nocnych robiąc rzeczy, które czułem, że nie dają mi szczęścia.”

Jedna noc w Atlancie zmieniła jednak wszystko.

„To był jeden mecz. Nie byłem wówczas takim człowiekiem jakim powinienem być. Mówiłem sobie wówczas w duszy, ‚Panie, chcę być wolny. Naprawdę chcę żyć dobrze. Pomóż mi żyć tak jak należy.’ Tak więc graliśmy w Atlancie. Podczas zwyczajowej drzemki przed meczem, jaką drużyna robiła, Bóg obudził mnie i powiedział, ‚Módl się’. Wstałem i zacząłem się modlić. Łzy zaczęły lecieć mi z oczu. Poprosiłem Ojca o wybaczenie i pomoc w powrocie na właściwą ścieżkę.”

Michael poświęcił swoje życie Bogu. Rzeczy zaczęły się zmieniać.

„Kontynuowałem ciężką pracę na treningach, posiadanie dobrego podejścia do wszystkiego codziennie i tak dzięki Bogu zacząłem grac najpierw po 5 minut na mecz, potem 21, a jeszcze później po średnio 28 minut. W taki sposób stałem się podstawowym graczem Milwaukee i jednym z lepszych całej ligi.”

Redd stał się jednym z najbardziej cenionych obrońców ligi, a po pewnym czasie zaoferowano mu olbrzymi kontrakt.

„Widziałem z jakiego miejsca Bóg mnie podźwignął i jestem Jemu bardzo wdzięczny za to. Mnóstwo osób z drugiej rundy draftu nie miało szczęścia, aby przełamać się w NBA.”

Obecnie Michael żyje tak, jak zawsze naprawdę chciał żyć. Ma żonę, a także założył fundację Michael Redd Foundation zajmującą się działalnością charytatywną. Kupił także nowy kościół dla swojego ojca w którym może on głosić ewangelię.

„Codziennie mówię ludziom, że koszykówka jest tym co robię, a nie tym kim jestem. Jestem człowiekiem który kocha Boga. To po pierwsze. Posiadanie prawdziwej relacji z Jezusem Chrystusem jest najlepszą rzeczą jaką mógłbyś kiedykolwiek mieć. Naprawdę. Masz spokój umysłu. Jedną z charakterystycznych rzeczy w wierze jest właśnie ten spokój, który ciężko zrozumieć. Kiedy bowiem czasy są ciężkie, on wciąż jest we mnie i to jest zasługa Jezusa Chrystusa. Mam siłę, aby żyć jak należy, ponieważ On żyje we mnie.”

Michael Redd osiągnięcia:

– złoty medal na igrzyskach olimpijskich w Pekinie 2008

– złoty medal na Mistrzostwach Ameryki 2007

– wybór do Meczu Gwiazd NBA 2004

– rekordzista NBA w celnych rzutach za 3pkt w jednej kwarcie (8 rzutów przeciwko Houston)

http://www.cbn.com/entertainment/sports/michael_redd050707.aspx